Planowanie wakacji przy licznych alergiach pokarmowych może być prawdziwym koszmarem. Praktycznie odpadają zorganizowane wczasy all inclusive, bo przecież nigdy nie wiadomo co zastaniemy na miejscu, nie mówiąc już o jedzeniu. Można polecieć do wynajętego apartamentu i gotować samemu, tyle że w tym przypadku albo zapłacimy bajońskie sumy za nadbagaż (wypakowany jedzeniem), albo zdajemy się na łut szczęścia, że znajdziemy sklep lub restaurację w której damy radę coś zjeść i się nie pochorować, ryzykując jednak wakacyjną głodówką w momencie braku takiego miejsca. Jako że w tym roku były to moje pierwsze wakacje z wykrytą alergią poszliśmy na łatwiznę i wybraliśmy trzecią możliwość - samochód + wynajęty domek + wałówka zakupiona w sprawdzonych sklepach.
Pojechaliśmy w góry. Tu pojawia się problem - co wziąć ze sobą na szlak? Na Veganmanii w Krakowie spróbowaliśmy kiedyś batonów Zmiany Zmiany. Jest ich dość spory wybór (od owocowych przez czekoladowe po warzywne), jednak nie można kupić ich w “normalnych” sklepach - można zamówić je przez internet tu, a mi udało się je dostać w sklepie ze zdrową żywnością w Cisnej.
Alternatywą dla powyższych batonów mogą być znacznie tańsze przekąski Dobra Kaloria - również mają sprawdzony skład, bez konserwantów i innych dodatków. Różnica pomiędzy tymi batonikami batonami jest jedna - te kosztują mniej, ale są trochę mniejsze i mniej sycące. Wadą obu jest zawartość suszonych owoców (najczęściej daktyli lub fig), więc nie nadają się one dla osób na diecie FODMAP.
Niestety nie można porównać ich do tradycyjnych białkowych batonów, które jadł mój towarzysz. Gdy ja zjadałam dwa moje, on zjadał 4 gryzy batona siłkowego i znacznie bardziej się najadał. Trudno. Ważne że miałam co jeść.
Fajnym dodatkiem do batonów były standardowe kanapki (moje z chleba w 100% z mąki orkiszowej z serem bez laktozy. Mąka orkiszowa - przypominam - zawiera gluten, ale mnie nie uczula jako że nie jest zwykłą mąką pszenną a tylko jej odmianą - ponoć mniej zmodyfikowaną genetycznie), gorzka czekolada (tutaj serio TRZEBA czytać skład na etykiecie, bo to co czasem znajduje się w tabliczkach jest przerażające) i wafle ryżowe (w fajnych, jednorazowych paczuszkach). Przeżyłam na szlaku, więc każdy może przeżyć z taką wałówką.
A co na obiady? W restauracjach jak prawie zawsze mogłam pozwolić sobie na frytki, wyjątkowo z zestawem surówek, po upewnieniu się, że nigdzie nie czai się śmietana czy czosnek, a frytki są smażone na oleju a nie innym dziwnym tłuszczu. Dodatkowo raczyliśmy się grillem - tu standardowo - cukinia, tofu, ziemniaczki (pisząc ten post potwierdzam, że nie można umrzeć z nadmiaru ziemniaków w organizmie), kupowany na łowiskach pstrąg.
Muszę przyznać, że pierwsza wyprawa pod względem jedzenia i alergii przebiegła na piątkę z plusem i mogę się z Wami podzielić tym małym ale jakże ważnym sukcesem.